Bardzo często – czy to w dyskusjach na Facebooku, czy w sekcji komentarzy na WebKrytyku – natykam się na stwierdzenie, że dbanie o dostępność jest tylko dodatkiem, umiejętnością, która nie jest niezbędna każdemu webdeveloperowi. Wszak brak dostępności zaboli “tylko” niepełnosprawnych… Tylko czy to “tylko” jest naprawdę takim tylko?

Imperatywy

W dyskusji nad koniecznością tworzenia stron dostępnych dla jak najszerszego grona odbiorców niemal zawsze jako pierwszy i najważniejszy argument pada swego rodzaju imperatyw moralny: należy dbać o to, aby osoby z niepełnosprawnościami były w stanie posługiwać się naszą stroną bez większych przeszkód. Cały jednak problem z imperatywami moralnymi sprowadza się do tego, że mało kto ich słucha. I chociaż wszyscy wiedzą, że należy, to nie jest to argument, który kogokolwiek przekonał (wszak dużo rzeczy należy).

Nic zatem dziwnego, że w przypadku instytucji publicznych imperatyw moralny ostatecznie zastąpiono imperatywem prawnym – należy zmieniło się w trzeba. I w sumie to jedyna zmiana, jaka nastąpiła, a która prawdopodobnie jest w stanie wyrządzić jeszcze więcej szkody niż pożytku. Bo jeśli wzmocnienie nakazu jest jedyną zmianą, której nie towarzyszy zmiana myślenia, najczęściej kończy się to tak, że mityczna dostępność jest na siłę dodawana do gotowego produktu, co często prowadzi do wręcz absurdalnych sytuacji (ostatnio trafiłem na stronę, która miała przycisk służący do włączenia wizualnej pozycji fokusu!). Z tego też powodu dostępność jest traktowana po łebkach.

Biznes

Ciekawiej zaczyna się, gdy zrozumie się, że dostępność może być także biznesem. Że osobom z niepełnosprawnościami można świadczyć usługi. I, choć brzmi to przerażająco, dostępność zaczyna być jedną z usług lub wręcz produktem. Tak działa np. czytnik JAWS, niekwestionowany lider wśród czytników ekranowych, który równocześnie jest niesamowicie, ale to naprawdę niesamowicie, drogi.

Skoro dostępność jest usługą, to oczekiwać należy, że jej jakość w takim kontekście wzrośnie. I tak się rzeczywiście dzieje. Im o większą forsę chodzi, tym produkt jest bardziej dostępny. I choć nie ma nic złego w tym, że za dobrze wykonaną usługę specjaliści od dostępności biorą zapłatę, to jednak mimo wszystko wciąż można odnieść wrażenie, że jest to specjalna usługa, tylko dla osób z niepełnosprawnościami.

Samolubna dostępność

I tutaj dochodzimy do kwestii problemu: świadomość niepełnosprawności. U podstaw niezwykle silnego przeświadczenia o “ekskluzywności” dostępności leży przekonanie, że mnie to nie dotyczy, że wszak jestem pełnosprawny. Problem polega na tym, że to przekonanie jest bardzo ułudne i może się zmienić w każdej chwili. Ot, wystarczy potknąć się o zabawkę własnego psa i wybić sobie oko o kant szafy. Papa, pełnosprawności! Zresztą nie trzeba być ofiarą tragicznego wypadku – wystarczy się zestarzeć (i tak, wiem, to nie do pomyślenia w dzisiejszym świecie; być starym – cóż za nonsens!).

Fakt, że jesteśmy pełnosprawni dzisiaj, nie znaczy, że tak będzie też jutro. Stąd bardzo często w kontekście dostępności używa się pojęcia veil of ignorance (zasłona niewiedzy) – projektujmy strony tak, jakbyśmy jutro sami mieli stać się osobami z niepełnosprawnościami. Projektujmy strony tak, żeby były dostępne dla wszystkich. Bo istnieje zawsze szansa, że sami tej dostępności będziemy potrzebować.

Pojęcie samolubnej dostępności nie jest nowe. Pomaga jednak spojrzeć na całą sprawę z o wiele szerszej perspektywy. To nie jest już “ekskluzywna” dostępność jako dodatek czy droga usługa – to podejście oparte na empatii, na prostym eksperymencie myślowym: A co jeśli…?. I powiem prosto: to działa. Widzę to najlepiej po sobie. Nie zacząłem się bowiem interesować dostępnością z jakiegoś poczucia misji (chociaż pewnie sprawiam takie wrażenie – to chyba dobrze). Zacząłem się nią interesować, bo – co tu dużo mówić – wzrok mam już nie ten, co kiedyś. A jeśli trend się utrzyma (a utrzyma się praktycznie na pewno), za 5-10 lat będę mógł już z czystym sumieniem nazywać siebie niewidomym. Już dzisiaj zauważam, że wolę strony z wysokim kontrastem, łatwe do zoomowania, z większym fontem itd. I tak, brzmi to strasznie, ale walczę o dostępność głównie dla siebie. Jestem samolubny do szpiku kości.

Tego typu podejście pozwoliło na stworzenie nowego kierunku – tzw. designu inkluzywnego, którego założenie jest proste: tworzone strony mają być dla wszystkich, a przynajmniej dla jak największej grupy odbiorców. I wszystko powinno się zacząć już od etapu projektowania – tak aby dostępność nie była już tylko dodatkiem, ale stała się niejako fundamentem, na którym będziemy budować. Nie tylko dla niepełnosprawnych, ale dla wszystkich. Dla nas.

Ale żeby ta przyszłość stała się prawdą, nie można przyzwalać na ignorancję (w jakimkolwiek kursie czy książce). Trzeba przekazywać od samego początku, jak należy projektować dla wszystkich. Bo inaczej znów obudzimy się w Sieci, która wykluczy tylko niepełnosprawnych…